Dzień Pierwszy
Rozpoczynamy wędrówkę, 13 osób z całego kraju + lider.
Już na lotnisku w Warszawie pojawił się problem: moja waga domowa oszukiwała i miałem o kilka kg za ciężki bagaż główny. W podręcznym miałem spakowany cały sprzęt foto: dwa body, obiektywy, ładowarki i lampa błyskowa, czyli nieco ponad 12kg, więc przełożyć się nie dało. Musiałem więc odchudzić bagaż, do kosza poleciały wszystkie smakołyki które mieliśmy dodatkowo zabrać na czas wspinaczki, a także inne mniej potrzebne drobiazgi.

Damy radę (autor)
Wylecieliśmy z Warszawy o 7.15 do Frankfurtu gdzie mieliśmy przesiadkę do międzykontynentalnego A340-300 i w drogę, następne międzylądowanie w Sudanie (Chartum) i docelowo Addis Abeba w Etiopii. Stąd miejscowymi (nie bez strachu) liniami dotarliśmy do portu lotniczego o bajecznej nazwie Kilimanjaro Airport w Tanzanii. Zresztą tam wszystko się nazywa Kilimandżaro, od piwa po hotele 🙂 Była godzina 4.50. Zważywszy, że w Warszawie na lotnisku musieliśmy być już o 5.00 to 24 godziny na ,,chodzie” dały się we znaki. Jeszcze tylko transfer do hotelu i położyłem się do łóżka przed 6.00. Wszelkie Afrykańskie ,,gadaństwo” o tej porze zaczynało poranne śpiewy, więc spania też nie było, zresztą kto by spał gdy przygoda czeka 😉 Następny dzień to wypoczynek po podróży, przy hotelu. Basen, ogród, piwo itd. Oczywiście ten dzień spędziłem pracowicie, biegając z aparatem za wszystkim co żyje, czym wzbudzałem politowanie wśród miejscowych, no bo wielka mi sensacja – motyl wielkości dłoni. A moim łupem padały przepiękne motyle, ptaki, rośliny itp…
I wreszcie pierwszy dzień tego, po co naprawdę tu przyjechaliśmy. Ruszamy na Kill.
Z Moshi, małego miasta, które jest bazą turystów, udających się na wspinaczkę, zostajemy przewiezieni do bramy parku narodowego, gdzie załatwiamy formalności. Tanzania jak i reszta Afryki jest mocno zbiurokratyzowana, musieliśmy wpisywać wszystkie dane, łącznie z zawodami które wykonujemy. Tutaj tragarze (Obowiązkowi, tak jak i miejscowy przewodnik) zabierają nasze główne plecaki i resztę wyposażenia , wyprzedzają nas by rozbić obóz przed naszym przyjściem.
Idziemy trasą Machame (inaczej zwaną Whisky), drugą pod względem trudności, będziemy spać w namiotach a nie w schroniskach, które znajdują się na trasie Marangu (inaczej zwaną trasą coca-cola). No ale jak spadać, to z wysokiego konia. Ruszamy lasem deszczowym do pierwszego obozu, Machame Camp na wysokość 2829 m . Las robi wrażenie, omszone egzotyczne drzewa, pięciometrowe paprocie, odgłosy dżungli, ciepło, nawet bardzo.
I tylko uwaga przewodnika psuje sielankowy nastrój:
Uwaga nie dotykać nieosłoniętymi częściami ciała drzew i pni w czasie postoju, coś może na was znieść jajeczka i dowiecie się, że macie jakiegoś pasożyta dopiero w kraju!
Cały dzień nie siadłem na tyłku.
Po południu docieramy na skraj lasu gdzie czekają na nas namioty i bagaże. Toaleta, kolacja i w kimono. W nocy jakaś cholera(czyt. zwierzak) podkradła się do namiotów i przeraźliwie wyła, gdybym miał sobie wyobrazić skowyt ,,zombie” to ten wrzask idealnie pasował. Tragarze przegonili to coś. Już w Polsce wyczytałem, że był to Góralek, gryzoń przypominający świnkę morską. Na safari udało mi się sfotografować takiego.
Dzień drugi
Hello good morning, ginger teaaaa!
Tymi słowami o 6.30 budzi nas któryś z tragarzy, przynosząc do namiotu gorącą imbirową herbatę.
Po wypiciu łyku napoju, twarz wykręca grymas, podobny do tego jaki towarzyszy degustacji śliwowicy łąckiej. Herbata jest bardzo ostra, gorąca i nie słodka, ale ma wyraźną zaletę: Po opróżnieniu całego kubka, jestem wybudzony do szpiku kości. Co za moc. Wyskakuję ze śpiwora, zabieram przybory toaletowe i gonię do umywalki. To plastikowy kanister z zamocowanym kranikiem. O dziwo, woda jest bardzo ciepła.
Teraz pakowanie plecaków i składamy je w jednym miejscu. Wezmą je później tragarze.
Każdy z uczestników wyprawy ma dwa plecaki. Jeden, mniejszy 30-50 l w którym są najpotrzebniejsze rzeczy osobiste, nieprzemakalna odzież, woda do picia itp.
Drugi 60-80 l w którym znajduje się reszta wyposażenia, ten plecak niesie wynajęty, osobisty tragarz. Nie ma lekko ale o tym napiszę później.
Pierwsze śniadanie. Jadalnia to spory namiot w którym zestawiono turystyczne stoliki
i krzesełka. Jestem zaskoczony, obrus talerzyki, sztućce, w widelce wpięte fantazyjnie serwetki, liczyłem na większą ascezę, miłe zaskoczenie. Na stole pojawiają się termosy z gorącą wodą, możemy zaparzyć kawę i herbatę. Kucharz przynosi zupę i nalewa do plastikowych misek, dobra ogórkowa i ostra. Do tego jajeczko, tosty i świeże owoce.
Po takim posiłku śmiało ruszamy w trasę.
Krajobraz zmienia się, opuszczamy las deszczowy i przez wrzosowiska wspinamy się na 3873m do obozu Shira Camp . Zajmie nam to 6-7 godzin choć do pokonania jest tylko 9km.
Roślinność jest tu wyraźnie uboższa, pojawia się sporo dzikich kwiatów , lobelie z dzwonkowatymi kwiatami osiągające ok. 3m a także starzec (Senecio kilimajarin) do 5m.
Nie zauważam zwierząt, tysiące turystów wchodzących co roku na Kilimandżaro, skutecznie przepłoszyło mieszkające zboczach masywu Dujkery Abbota, antylopy które mają status krytycznie zagrożonych. Jako miłośnik przyrody, miałem nadzieję, że uda mi się jednak jakąś zobaczyć. Niestety, tylko małe gryzonie, przypominające chomiki biegały wszędzie, nic nie robiąc sobie z ludzi.
Widok zachwyca, o poranku był widoczny masyw Kill, z drugiej strony, w oddali inny wulkan – Meru (4566m ) Tempo marszu jest spokojne, mimo to trudno robić zdjęcia. Naszą grupę prowadzi i zamyka przewodnik. Zatrzymując się by zrobić jakąś fotkę, muszę zatrzymać i jego. To spowalnia grupę. Po za tym inne grupy turystów idące za nami zaczynają się denerwować , gdy nie mogą nas wyprzedzić. Tu aparaty kompaktowe, które można obsłużyć jedną ręką w marszu, lepiej się sprawdzają od mojej ciężkiej lustrzanki.
Dzień trzeci
Plan jest taki : Z obozu Shira Camp wspinamy się na 4600m na tzw . Lava Tower w celu aklimatyzacji, a potem schodzimy do przedostatniego obozu Barranco Camp położonego na wysokości 3900m. Trasa dosyć ciężka, obliczona na jakieś 7 godz.
Od rana boli mnie głowa, ale można wytrzymać więc nie biorę żadnych medykamentów, zostawiając tabletki na czarną godzinę, podejrzewam, że w ostatni dzień będzie najgorzej. Nurtuje mnie jednak inny problem, głupia sprawa ale mój towarzysz z pokoju hotelowego i namiotu(śpimy w dwuosobowych namiotach) chrapie. Zaczynam żałować, że nie zrobiłem z tego powodu awantury już po pierwszej nocy w hotelu. Teraz to po ptakach, niestety jestem bardzo zmęczony. Sen w czasie wyprawy jest bardzo ważny, organizm musi się zregenerować. Ale weź i śpij przy betoniarce!
Ruszamy, pogoda dopisuje, widoki przecudne, z rana Kill jest dobrze widoczne. Na chmurach powyżej, wokół słońca tworzy się efekt halo – obłęd.(kryształki lodu zawarte w chmurach załamują promienie słoneczne, tworząc aureolę wokół słońca)
Po kilku godzinach jesteśmy na szczycie Lava Tower (4637m), wokół nagie poszarpane skały. Tutaj zatrzymujemy się na lunch. Każda chwila spędzona na tej wysokości, to przyzwyczajanie do mniejszej ilości tlenu w powietrzu. Organizm musi wyprodukować więcej czerwonych krwinek, by móc dostarczyć odpowiednią ilość O2 do organizmu. Zasada jest prosta im większą posiadasz masę tym więcej czasu organizm będzie potrzebował, na wyprodukowanie krwinek. Muskularni, choćby bardzo wysportowani potrzebują więcej czasu na aklimatyzację. Patyczaki mniej. Ja zgubiłem trochę kilogramów gdyż sumiennie trenowałem marszobieg przez rok. Ostatnie miesiące to 8km, 3-4 razy w tygodniu.
Od jakiegoś czasu towarzyszą nam czarne ptaszory, miejscowe krukowate. Polują na resztki naszego jedzenia. Kładę na kamieniu obok kostkę z kurczaka, pozostałość lunchu (chyba to był kurczak?), ptak bez bojaźni podchodzi na metr, robię kilka zdjęć.
Z tego miejsca jest już możliwość zdobycia szczytu , jednakże szlak polecany jest dla osób zaopatrzonych w konkretny sprzęt i obytych z wysokością. My schodzimy w dół, prawie 700m przewyższenia, trochę szkoda, byliśmy już tak wysoko. Przewodnicy wiedzą co robią. To pozwoli organizmowi lepiej się aklimatyzować. Niżej znowu pojawia się roślinność, wrzosy, lobelie i starce. W połowie drogi do obozu zaskakuje nas burza gradowa, ubieramy goretexy. Ja zdążyłem nałożyć tylko kurtkę, nie było czasu zdejmować wysokich butów, by założyć spodnie. Gonimy na dół, słyszymy grzmoty, nie wygląda to dobrze. Nogi mam już przemoczone i ufaflane do kolan błockiem, mimo, że od początku niosę w plecaku stuptuty. Docieramy do obozu, na szczęście namioty już postawione, więc chowamy się do środka. Na zewnątrz rozpętuje się piekło. Zastanawiam się czy jutro w ogóle ruszymy się z tego miejsca. Po 30 min burza cichnie, wychodzi słoneczko. Nie do wiary, przepiękna pogoda, ciepło. W obozie ruch, wszyscy kopią odwodnienia wokół namiotów, niektórzy mają wodę w środku. Mój na szczęście był na pagórku. Mokre rzeczy wieszamy na linkach, słońce suszy ubrania. Świetna widoczność i ciepłe popołudniowe światło sprawia, że biorę aparat, wychodzę z obozu. Niestety, zaczynam czuć się fatalnie, żołądek podchodzi do gardła.
Przemilczę co działo się potem. Z dwojga złego, lepiej tą stroną, jak mawiał Shrek. Najprawdopodobniej to wina zbyt szybkiej zmiany wysokości, 700 m w ciągu 2 godzin Wieczorem kolacja, znowu problem, nie mogę patrzeć na jedzenie. Z trudem wmuszam w siebie parę garści ryżu, pocieszam się myślą, że pozostali mają ten sam problem.
Wskakuję do śpiwora, ech znowu nie będzie spania.
Dzień czwarty
Poranek, po wczorajszej nawałnicy nie ma śladu. Wstaje rześki dzień. Głowa nieźle mi dokucza. Wizyta w toalecie to nie lada wyzwanie, widać, że ludzie mają problemy.
Dziś wspinamy się na pionową ścianę Barranco, tu można sobie zrobić krzywdę, miejscami szlak jest rzeczywiście niebezpieczny . Dalej droga wznosi się to opada, by w końcu wystrzelić ostro w górę. Tu już jałowa skalna pustynia. Późnym popołudniem docieramy do ostatniego obozu Barafu Camp na 4673m. Stąd jutro, a właściwie dzisiaj rozpoczniemy atak na szczyt. Wszyscy są spięci, to przecież ostatnie chwile wyprawy. Po kolacji odprawa, ustalamy plan na najbliższe godziny. Odpoczynku nie będzie wiele, o 20-stej kładziemy się spać, szczęśliwiec któremu uda się zasnąć, będzie zbudzony o 23. Dostaniemy jedynie gorącą wodę do termosów, bo temperatura na zewnątrz będzie ujemna, może to być nawet minus kilkanaście stopni, więc woda w camelbagu na nic się nie zda bo zamarznie. Około 24 wyruszamy. Maksymalne obciążenie to 5kg w plecaku. Cholera, tyle to prawie waży mój sprzęt foto.
Lider Kuba stara się nas zmobilizować. Pomyślcie – mówi – raczej nikt z was nie wróci tu drugi raz, więc warto ścisnąć pośladki i dać z siebie wszystko. Cichy pomruk zgromadzonych upewnił go, że te pośladki na pewno zostaną ściśnięte. Aczkolwiek – kontynuował- jeżeli podejdę do kogoś, położę mu rękę na ramieniu i powiem – stary musisz wrócić- to uwierzcie mi, dla waszego dobra zawróćcie. Tu zapadła cisza, pewnie każdy z nas wyobraził sobie, że Kuba chwyta go za ramię …
Na stole jeszcze stoją termosy z gorącą wodą, ktoś chce się napić kawy. Przy próbie otwarcia blaszanego pojemnika, puszka strzela jak z karabinu. To wina niskiego ciśnienia tu panującego. Wczoraj w puszce zamknęliśmy powietrze o wyższym ciśnieniu. Przewodnikowi przypomina to jeszcze jedną cenną uwagę, która rozbawia nas do łez.
Słuchajcie, żeby jutro nikomu nie przyszło do głowy puścić… małego bączka, przy tym ciśnieniu może niechcący wyjść sporo więcej, mało komfortowe warunki do zdobywania szczytu.
Rozchodzimy się do namiotów, trzeba jeszcze przyszykować ciuchy na jutro, latarki czołówki, jakieś batony energetyczne. Kiepsko się czuję, boli głowa i to wczorajsze przemoczenie…
Może choć zasnę…
Dzień piąty –atak
W zasadzie to jest godzina 23 dnia wczorajszego.
Mimo, że mój kolega z namiotu wstawał dwa razy (ma problemy) udało mi się na chwilę zdrzemnąć. Teraz pijemy imbirową herbatę, zakładamy plecaki i jesteśmy gotowi. Ból głowy jest nie do zniesienia. Trzeba się będzie nieźle spiąć.
Jesteśmy ubrani na cebulki, bielizna termiczna, polary, windstoppery i nieprzemakalna. W razie potrzeby będzie można regulować temperaturę. Na zewnątrz około -10st.
Stoimy w komplecie, dociera nasz murzyński przewodnik Hamadi, on będzie prowadził na szczyt. 24.00 ruszamy, najpierw powoli, jak żółw, ociężale. He he , cały czas jest powoli, niewyobrażalnie powoli. Praktycznie przestępujemy z nogi na nogę. Ciężko w ten sposób utrzymać równowagę. Gdyby nie kije trekkingowe, leżałbym parę razy. Ale tak wchodzi się na Kill. Problemem ludzi wysportowanych jest właśnie zbyt szybkie tempo, zazwyczaj dopada ich choroba wysokościowa. Chociaż każdy organizm reaguje inaczej. Rozpoczynamy podejście, jest to bardzo stromy stok. Pod nogami pył wulkaniczny. Chwilami jest ubity, gdzieindziej grząski, nogi obute w ciężkie górskie buty, zapadają się.
Ciemno, idziemy gęsiego za przewodnikiem, na głowach latarki czołówki. Patrzę w górę, piękny i zarazem straszny widok. Wąż świateł z latarek naszych poprzedników znika gdzieś między gwiazdami. Zdaję sobie sprawę, że z tej perspektywy i tak nie widać wszystkiego. Lepiej nie patrzeć do góry, tylko na nogi, kolegi przed sobą. Wszyscy mamy świadomość, że taka masakra potrwa do świtu. Boże, do świtu jeszcze 6-7 godzin. Idzie z nami kilku murzyńskich pomocników Hamadiego. Pokrzykują żeby dodać nam zapału, my powinniśmy odpowiadać coś tam, coś tam, ale jakoś nikt się nie odzywa. Oddychać głęboko, przypomina Hamadi.
Wyobraźcie sobie, że robicie mały kroczek, tiptopek i wciągacie do płuc tyle powietrza ile się zmieści. Taki oddech do pępka, pomaga. Przychodzi mi do głowy, że musi śmiesznie wyglądać, takie wzdychające towarzystwo.
Czas wlecze się nieubłaganie, któraś z koleżanek wymiotuje, dostaje tabletki i dzielnie idzie dalej. Trochę się martwię, bo mój organizm w ogóle nie przyjmuje leków. W razie kłopotów to może być problem. Tyłek zatacza mi się przy każdym kroku, patrzę na innych, też tak mają, znaczy się, jest dobrze. Mijają godziny, a my wypatrujemy poświaty na wschodzie.
Gwiazdy świecą mocno, Krzyż Południa na tle drogi mlecznej. Jak ja to chciałem zobaczyć. Postój, kilka łyków gorącej wody z termosu, rozgrzewa ciało i umysł, próbuję odgryźć kawałek zamarzniętego snikersa. Ruszamy, czas wolno ale jednak upływa. Wydaje mi się, czy niebo pojaśniało? Tak, bez dwóch zdań świta, z każdym krokiem coraz więcej światła. Słaniamy się na nogach ale bliski świt dodaje nam mocy.
Z pierwszymi promieniami słońca stajemy na brzegu krateru, po sześciu godzinach wspinaczki. Tu jeszcze ciemno, a horyzont zalany jest pięknymi barwami wschodzącego słońca. Taki świt widziałem tylko z okna samolotu. Pięknie, mijamy pierwszy z wierzchołków (Kilimandżaro posiada trzy wierzchołki, najniższy Gilmans Point 5685m, Stella Point 5756m i najwyższy Uhuru Peak 5895m), szczyt widzimy jak na dłoni, mamy do niego ponad godzinę marszu, choć przewyższenia jest tylko 200m. Trzeba być czujnym, na tym etapie wielu odpada. Mijamy kolejny wierzchołek, Stella.
Adrenalina niesamowita, mam wrażenie, że mógłbym pobiec do szczytu.
Patrzę wokół i zastanawiam się co jest nie tak. Ludzie poruszają się jak w zwolnionym tempie. Przychodzi otrzeźwienie, przecież nadal się wspinamy i wszyscy drepczą pomalutku. Głęboko oddycham i ruszam dalej. Nareszcie kres wędrówki. Tablica informacyjna, choć nowa, już zbabrana naklejkami i napisami. Ciężko dopchać się do niej, przewodnik mówi, że tylu ludzi jeszcze nie widział na szczycie. Będzie z kilkaset osób, z całego świata. Ta góra ma niesamowitą magię.
Dotarliśmy wszyscy, cała trzynastka, lider i przewodnicy. Pakujemy się całą grupą pod tablicę i robimy paskudne ale obowiązkowe zdjęcia. Daję komuś aparat, wypada mieć taką fotkę, no może nie taką. Trzeba było przełączyć aparat na tryb automatyczny.
Rozluźnienie, jestem zmęczony ale szczęśliwy. Siadam na kamieniu i prawie się wywracam. Podstępna ,,wysokościówka” zaatakowała błędnik i mam kłopoty z równowagą.
Nie ma mowy o fotkach, trzeba gonić na dół. W szybkim tempie schodzimy z góry, w zasadzie zjeżdżamy w tym sypkim żużlu.
W jakieś dwie, trzy godziny docieramy w pobliże obozu. Słońce już praży niemiłosiernie, a w termosie gorąca woda. I tu mistrzostwo świata, czeka na nas nasz kucharz, wyszedł nam na przeciw z zimnym napojem. Kubek soku ananasowego smakuje jak, jak, napój bogów.
Jesteśmy w obozie, ale to nie koniec na dzisiaj, mamy trzy godziny na mały odpoczynek , a potem zwijamy manele i gonimy na dół. Padamy w namiotach.
Ciekawa sprawa, od jakiegoś czasu wszystko mi ginie, nie mogę znaleźć, tego i owego. Dwa dni temu wcięło mi komórkę. Włożyłem ją gdzieś, żeby była pod ręką i rozstąp się ziemio.
A dzisiaj, rozsuwam kieszeń plecaka, wkładam rękę i łapię komórkę, no nie. Może tak jeszcze zasięg? Ja pierdziu, jest dwie kreski, z domem nie kontaktowałem się dwa dni. Dzwonię odbiera żona. Udało się mówię, wymieniamy czułości, głos się jej łamie. Zgrywam twardziela ale łzy jadą mi po policzkach, pewnie nawiało mi w oczy.
Dzień się nie skończył. Zbieramy dobytek i o 12 w południe ruszamy w dół, nadal jesteśmy zagrożeni chorobą wysokościową. Z 4600 schodzimy zupełnie inną drogą na 3100, do obozu Mweka Hut. Z każdym metrem czujemy się coraz lepiej. Wszyscy szczęśliwi, bo rzadko udaje się całej grupie wejść na szczyt. W poprzedniej ekspedycji nie weszło chyba dwie osoby. To musi być straszne.
Wreszcie obóz, za nami 16 godzin, wyczerpującego marszu, do śpiwora i sen. Nawet nie wiem czy Krzysiek chrapał.
Epilog
Chciałbym poświęcić kilka słów bezimiennym. Nie znam ich imion i do końca nikt nie wiedział ilu ich jest. Ostatniego dnia policzyliśmy ich. Dokładnie trzydziestu czterech, to nie pomyłka, 34 tragarzy i pomocników przewodnika, prowadziło 13 osób na Kilimandżaro. Dopiero teraz zrozumiałem, skąd stoły i turystyczne krzesła przy obiedzie, skąd serwetki w widelcach itd. Ja tych rzeczy nie potrzebowałem, ani nikt z osób wspinających się ze mną.
Dla nas opowieść, o tym, że jadłem z menażki na kamieniu, w drodze na Dach Afryki byłaby bardziej romantyczna. Popatrzmy na to z drugiej strony – 34 osoby dostały pracę. Ta góra, to żyła złota, dla Tanzanii. To jedno z niewielu miejsc, gdzie miejscowi mogą dostać pracę.
Zależności wyglądają następująco. Biuro w kraju ma na miejscu, w Tanzanii, człowieka (Hamadi- nasz przewodnik) który załatwia wszystko, np. transport na safari, wyżywienie, bilety wstępu do parków narodowych, tragarzy na Kill itp. Sami tragarze, tłoczą się przy bramie wjazdowej parku, w nadziei, że ktoś ich wynajmie. W większości wywodzą się z ludu Chaga, zamieszkującego okolice Kilimandżaro. Ich wynagrodzenie to napiwek, z nimi nikt nie zawiera umowy. Minimalna kwota napiwku to 150$ od osoby. Tak byliśmy poinformowani przez biuro w Polsce. Ostatniego dnia turyści zbierają napiwek i wręczają go przy wszystkich, szefowi wszystkich szefów , w naszym, wypadku Hamadiemu. Tragarze wiedzą ile pieniędzy zostało zebranych, my natomiast nie wiemy jak one zostają rozdzielone. Spodziewam się, że mają jakąś hierarchię. Na pewno więcej dostanie kucharz, czy pomocnik przewodnika, niż człowiek który tylko niesie bagaż. To ich tajemnica. Koniec końców, ustaliliśmy, że damy nie 150 $ a 170 $. Z czego byli bardzo zadowoleni, dając temu wyraz, tańcząc i śpiewając, specjalnie dla nas. To była bardzo wzruszająca chwila.
Ci ludzie, przeważnie ubrani w stare ciuchy i pokiereszowane buty lub to co zostawili im turyści. Spali stłoczeni w małych namiotach, ale to dumni i honorowi obywatele. Nieśli na głowach i barkach ciężary żeby zarobić na utrzymanie swoich rodzin.
Zawsze pomocni i życzliwi, z ogromnym poczuciem humoru.
A ja, kończę opowieść o zdobywaniu Dachu Afryki. Potwierdzoną specjalnym certyfikatem Który każdy zdobywca otrzymuje w biurze parku. Choć to dopiero połowa mojej przygody. Przede mną safari i przelot na Zanzibar.