n

 

Czad 2015.

 

 

Gdzieś w grudniu 2014 otrzymałem propozycję wyjazdu do… Czadu, z terminem 16-01-2015, czyli niebawem. A że miałem ,,okienko”, postanowiłem więc przynajmniej zapoznać się z tematem. Wygooglowałem sobie w internecie Czad i okazało się, że to jest…,,cichy zabójca” , przynajmniej tak pisała jakaś powiatowa komenda straży pożarnej. No to biorę 🙂 Rzeczywiście, informacji jak na lekarstwo, zdjęć ani tyle, musiałem uwierzyć na słowo organizatorowi (www.torre.pl). Tuż przed wylotem przyszło mi do głowy sprawdzić co pisze MSZ na ten temat i …zamarłem. Oczywiście podróż tam to bardzo zły pomysł, a jeżeli już się tam znalazłeś, to broń Boże nie opuszczaj stolicy, bo złapią, zabiją, zakopią, odkopią i jeszcze raz zabiją. No a my mieliśmy przejechać pętlę ponad 3000 km po najodleglejszym rejonie tego kraju, 300km od ogarniętej wojną Libii. Wsiadając do samolotu miałem bardzo mieszane uczucia …

c1-(13)

Późnym wieczorem wylądowaliśmy w N’Djamenie, stolicy kraju. Przy wejściu do terminala przywitała nas kontrola medyczna, sprawdzano nam temperaturę, na ręce dostawaliśmy jakiś środek antyseptyczny. To na okoliczność wirusa ebola. Tyle, że po wejściu na teren lotniska można było złapać wszystkie choroby jakie  ,,produkowała” Afryka 🙂 Ale propaganda była pierwsza klasa. Budynek portu lotniczego wyglądał, jakby niedawno przetoczył się tu front walk, rzeczywiście, kraj nie miał szczęścia. Od uzyskania niepodległości w 1960 r. Czad przelał morze krwi, począwszy od wojny domowej między muzułmańską północą a niezislamizowanym południem. Konflikt miał swe korzenie w przeszłości.  Północni  Nomadowie opierali się próbom spacyfikowania przez francuskich kolonizatorów, południowcy zaś we władzach kolonialnych widzieli ochronę przed  najazdem handlarzy niewolników z północy. W konflikt wmieszały się również  ościenne państwa, jak Libia, a   niedawno także Sudan. Wszystko to skomplikowane i nie za bardzo logiczne. Arabowie i murzyńskie ludy, spokrewnione ze sobą, po obu stronach granicy walczą ze sobą, to się jednoczą, by zaatakować stolicę w celu przejęcia władzy. W 1975 roku, w wyniku zamachu zostaje zabity prezydent Tombalbaye. W 1982 władzę zdobywa buntownik Hissene Habre . W 1983r. Kadafi przeprowadza ofensywę i zajmuje główne oazy na Saharze, buduje bazy wojskowe. Dopiero pomoc Francuzów i wsparcie Amerykanów dla Habrego pomogło w przegonić Kadafiego. Habre dla podtrzymania władzy powołał szwadrony śmierci, szacuje się, że wymordował około 20 000 osób, a wiele tysięcy więziono i torturowano.W 1990r.  Habre zostaje obalony przez Idrissa Deby, który w 1996r. kończy wojnę domową, zostaje prezydentem, a kraj ma nową konstytucję.Na nieszczęście (?) w 2003r. znaleziono w kraju ropę, tyle że podział zysków nie był oczywisty. Na dodatek Deby usuwa z konstytucji zapis o długości kadencji, co dało pretekst przeciwnikom politycznym do przeprowadzania przynajmniej kilkunastu zamachów stanu. Na czele rebelii stanęli … kuzyni Debyego, bliźniacy Tom i Tim Erdimi. Po nieudanej próbie zestrzelenia samolotu z prezydentem na pokładzie, bliźniacy  uciekają do Darfuru w Sudanie.Logicznym więc było ogłoszenie przez Debyego stanu wojny z Sudanem w 2005r. Oczywiście  cierpi na tym przede wszystkim cywilna ludność, grabiona i mordowana przez zwykłych rabusiów, uprowadzana przez handlarzy niewolników, aż trudno uwierzyć, że to XXI-w. Wschód kraju staje w ogniu. Ostatnie próby zdobycia władzy przez rebeliantów przychodzących od strony Darfuru odbyły się w 2006 i 2008 roku. Gdyby nie francuscy żołnierze, którzy stacjonują w stolicy, N’Djamena byłaby pewnie zrównana z ziemią.

Piszę te słowa już jesienią i muszę dodać, że w N’Djamenie wybuchają nowe bomby. Tym razem to Boko Haram – zmilitaryzowana muzułmańska organizacja ekstremistyczna, w odwecie za udział wojsk czadyjskich w koalicji antyislamistycznej.

c1-(14)

 

Aktualnie od czterech lat panował tu względny spokój 🙂 i do takiego kraju właśnie przylecieliśmy. Myślę, że na nikim już nie zrobi wrażenia, gdy powiem, że korupcja w kraju jest najwyższa na świecie, a stolica należy do bodajże ośmiu najdroższych.Z lotniska odbiera nas przedstawiciel miejscowego biura, a także Ks. Stanisław, misjonarz pracujący w stolicy, któremu poświęcę jeszcze kilka linijek. Przejeżdżamy do hotelu, nazwa hotel może nieco na wyrost, jak na przybytek prowadzony przez Chińczyka. Ale jest tanio, tylko 100 euro za głowę 🙂 no i basen.Jest koło północy, jutro wyjedziemy w trasę, a jeszcze formalności cała masa, wypełniamy jakieś bzdetne papióry . Pora sucha, a mnie już musiał up…yć  jakiś zabłąkany komar. 20 ludzi  dookoła a on MNIE !!! Idziemy wreszcie spać .

Nazajutrz  poznajemy naszych kierowców, jakoś integrujemy się z współpasażerami. Fajna ekipa, starzy wyjadacze, powinno być sympatycznie. Ruszamy!,, Mojego” Nissana Patrola prowadzi Achmed, muzułmanin z plemienia Tubu. Pięć takich pojazdów tworzy naszą karawanę. Wyjeżdżamy ze stolicy, nad nami latają francuskie ,,Miraże” ze stacjonującego tu kontyngentu. Ludzie nawet machają do nas, widać, że są nami zainteresowani , trudno się dziwić, białych tu na lekarstwo. Kierujemy się na wschód, w stronę Sudanu, a potem na północ do ostatniego miasta z ,,asfaltem”, czyli Abeche. Dalej już tylko pustynia i piaskowe szlaki. Na razie asfalt, więc i jakaś cywilizacja. Im dalej od stolicy, tym mniej parterowych domków z glinianych cegieł a więcej stożkowych ,,wigwamów” z trzciny. Po drodze mijamy ciężarówki  wypakowane do granic możliwości, co nie dało się zmieścić na ,,pace”, wisi uwiązane na sznurach, przy burtach. Na bagażach, jak bezy na torcie, siedzą pasażerowie, tylu, ile się zmieści. Aż dziw, że nie pospadają. Wieczorem zjeżdżamy z trasy i staramy się zaszyć na noc między pagórkami i drzewkami, licho nie śpi. Rozbijamy namioty, ognisko, jakieś jedzonko. Przez kilka dni jesteśmy dość głodni. Śniadanie to podpłomyk, czasem bagietka, na świeże wymieniana, gdy wszystko zostanie zjedzone, dżemik , nutella , herbata ekspresowa lub kawa rozpuszczalna. Lunch w okolicach południa to przeważnie warzywa: pomidory, cebula, sałata, polane jakimś dipem . No i puszka szprotek…czyli nie za bogato 🙂 Za to na koniec dostajemy ćwiartkę pomarańczy, grapefruita lub arbuza i….pyszną herbatkę. Za tę herbatkę dałbym się pokroić. Podana w małych filiżaneczkach, zaparzana w czajniczku, nalewana z pianką. Wieczorem jest więcej czasu, zmrok zapada koło 18-tej, więc chłopaki (czyli nasi kierowco-mechaniko-kucharze-wszystko-wszystko) gotują coś bardziej pożywnego, np. ryż lub makaron z sosem mięsno- warzywnym. W zależności od tego, co uda się kupić u miejscowych. Czasem kawałek koziny, kurczak albo jagnię.

Po kilku dniach wpadamy w rytm i porcje są wystarczające, nie czujemy głodu, choć w trakcie podróży w naszym aucie królują opowieści o tym, co zjemy jak wrócimy :)Tak naprawdę, jak na pustynne warunki, jedliśmy po królewsku. Przecież tu nic nie urośnie, wszystko trzeba sprowadzić, a to kosztuje. Pewnego dnia kończyliśmy lunch w okolicy oazy Guelty Archei. Obok nas usiadły trzy dziewczynki, które próbowały sprzedać jakieś fanty. Zwykle kamyki z pustyni, blaszane bransoletki, itp. Ponieważ dostaliśmy właśnie deser w postaci kawałków arbuza, poczęstowaliśmy je. Każda z nich swoją małą porcję natychmiast zawinęła w kawałek podartej reklamówki i schowała w fatałaszkach. Dla rodziny…Wzruszenie nie do opisania  wywołał u mnie mały chłopiec, może dziesięcioletni. Właśnie pakowaliśmy się do samochodów, zielone skórki arbuza rzucaliśmy po prostu w piasek. Maluch rozejrzał się czy nikt nie widzi i podniósł z piachu tę, na której było nieco czerwonego miąższu i schował w ciuchy. Do tej pory myślałem, że jestem twardym facetem…Poczułem się okropnie, zważywszy, że mój ogryzek też tam wylądował…

W zasadzie to do dzisiaj nie wiem, z czego żyją ci ludzie, jakoś specjalnie nie było ich widać po drodze (mam na myśli pustynię), choć mijaliśmy lepianki i zabudowania. Wystarczyło się jednak zatrzymać na chwilę i nie wiadomo skąd pojawiała się grupka dzieciaków. Niektóre mocno wystraszone, zdarzało się, że widziały białych po raz pierwszy. Wszędzie za to wałęsały się kozy, osły i wielbłądy. Wyglądało to tak, jakby to były dzikie zwierzaki. Kierowcy zapewniali nas, że każde ma jednak swojego właściciela. Mieszkańcy tego regionu  w większości przynależą do plemienia Tobou, jednego z najwaleczniejszych na Saharze. Smukli, wysocy, z oczami, które przeszywają na wskroś. Zadziorni i dumni, wyselekcjonowani przez naturę, która na pustyni bezlitośnie uśmierca każde słabe stworzenie. Miałem okazję zobaczyć na własne oczy tę selekcję. Któregoś razu podczas postoju pojawiła się kobieta z maluchem ukrytym w szarawarach . Chłopczyk miał piękne duże oczy, więc staraliśmy się namówić ją na zdjęcia. Kobieta była poważna i jakby zaniepokojona. Zauważyliśmy, że malec mocno kaszlał.

– Paskudny ten kaszel – stwierdził Tomek, pediatra (tak się złożyło…)

Gdy zbieraliśmy się do odjazdu, matka podeszła i usiadła pod przednim kołem naszego samochodu – konsternacja, zanim kierowcy dogadali się, że kobieta prosi nas o pomoc dla dziecka. Mieliśmy już załadowane bagaże, ale wygrzebaliśmy torbę z lekarstwami.

-K…wa – zaklął Tomek. – nawet nie mam stetoskopu- biadolił mocno wzruszony. Do końca życia nie zapomnę, jak palcem na piasku rysował jej, jak ma podać dziecku saszetki antybiotyku. Czy zrozumiała? Nigdy się nie dowiemy. Wetknęliśmy jej w dłoń parę złotych i odjechaliśmy. Przez dłuższy czas w aucie panowało milczenie…

c1-(18)

Generalnie zainteresowany byłem (fotograficznie rzecz jasna 😉 kobietami, bo faceci z małymi wyjątkami nie za bardzo byli chętni do pozowania. Pamiętam starego dziadka, którego kolega poczęstował papierosem, miał przepiękną (w sensie portretowym) twarz. Uwziąłem się, żeby go sfotografować. To była taka twarz, która miała wypisane szczęścia i nieszczęścia minionych lat, odbite każde ziarenko pustynnego wiatru, zmarszczki, z których można było czytać dzieje, jak ze słojów ściętego drzewa. Najpierw grzecznie zapytałem, stary tylko kiwną głową, na nie. Czekaj no, pomyślałem, zaraz ci się skończy fajka i będziesz mój. Wyciągnąłem od Staszka papierosa i spokojnie zaczekałem, aż koleś wypali swojego. Potem od niechcenia zacząłem się bawić fajką, wąchać i cmokać z zachwytu, aż starego zaczęło skręcać. Pewny, że zwierzyna chwyciła przynętę, spokojnie podszedłem i zaproponowałem kolejnego papierosa…w zasadzie, za nic… oj tam, pstryknę raz i będziesz sobie palił. A ta cholera, mimo że aż przebierał nogami, nie zgodził się. Szkoda mi się go zrobiło, więc po chwili z lubością zaciągał się dymem podarowanego papierosa, a ja musiałem obejść się smakiem. A dziewczęta, jak to dziewczęta. Można było jakoś negocjować i zazwyczaj udawało się, choć zachodu było z tym co nie miara. W zasadzie wszyscy byli na NIE, nie wiadomo z jakiego powodu,  próby przekupstwa drobiazgami też nie zawsze pomagały. Dziewczyny o ciemnej karnacji, o nieco spłoszonym spojrzeniu, szczuplutkie, śmiało mogłyby zostać super modelkami, gdyby znalazły się gdzieś w Europie. Niektóre wyjątkowej urody, prawdziwe saharyjskie księżniczki. Zazwyczaj komplementy, uśmiechy pomagały i po chwili ,,migowej” rozmowy robiłem zdjęcie. Któregoś razu wynalazłem przepiękną dziewczynę –  istna królowa. Ruszyłem w jej kierunku, nie uciekała ani nie odwracała się, delikatnie podniosła dłoń, subtelnym gestem dając mi do zrozumienia, że nie chce być fotografowana. Fotograf czasem musi być bezczelny, czasem musi kokietować , czasem prosić, inaczej z takiej podróży można wrócić bez jednego zdjęcia. Tym razem byłem tak zauroczony, że tylko kiwnąłem głową jak dworzanin królowej, za co obdarzyła mnie pięknym uśmiechem i odeszła…Niezwykle ulotna, magiczna chwila…

c1-(20)

I tak sobie jeździliśmy po pustyni odwiedzając odludne miejsca, pełne niezwykłych krajobrazów, których piękno potrafiło wryć człowieka w ziemię. Niesamowite formy skalne powstałe po dziesiątkach tysięcy lat obróbki przez wichry, słońce i piasek a także aktywność wulkaniczną. Skalne rzeźby zadziwiały fantazyjną formą, inwencji twórczej mógłby pozazdrościć niejeden artysta. Zadziwiała również skala i nagromadzenie formacji. Dla porównania, w Parku Narodowym Skalnych Łuków w USA znajduje się ponad 2 000   kamiennych, naturalnych łuków, okien, bram i wieżyc. A w samym tylko rejonie płaskowyżu  Ennedi (Czad) na 60tys km kwadratowych znajduje się ponad 20 000 (!) takich formacji. I to w potężnej skali, np.: najwyższy na świecie łuk skalny – d’Alloba, 115 m wysokości. Ogromne wrażenie  zrobiły na mnie skalne grzyby Tobodo. Na 30- metrowej nodze ze skały o średnicy może 1 metra, położony jest kapelusz i to nie płasko, ale pod sporym kątem. Inny cud to Guelta Archei, kanion, którego fantazyjne, kilkudziesięciometrowe ściany mienią się koloram,i a na dnie zbiera się woda. Tam co rano przyganiane są wielbłądy z okolicy, by ugasić pragnienie. Żeby zobaczyć ten spektakl, trzeba wspiąć się na naturalny punkt widokowy (ok 2h drogi). Gdy zbliżaliśmy się do kanionu, ryki wielbłądów, potęgowane przez skały, sprawiały wrażenie jakbyśmy mieli za chwilę przekroczyć bramy piekieł … Inną ciekawostką Guelty są jedyne na świecie krokodyle liliputy. Dorastające do 1,5m długości. Jest ich 7 (słownie: siedem!) i praktycznie skazane na wymarcie… Nam  udało się dostrzec dwa.

5F0A1009

Takie miejsca jak opisana Guelta, łuki -Terkei i d’Alloba, skalna cytadela Apsara, skalny las Habeiki, labirynty Shiryo i d’Oyo  to ,,fotograficzna rzeźnia”, rzeczywiście można było się zapstrykać …

A przecież to nie wszystko, bo Sahara to nie tylko skały i piasek, ale także woda!  Tak(!) woda i nawet nie mam tu na myśli przepięknych małych oaz czy studni, w których uzupełnialiśmy wodę. Kiedyś, gdy Saharę porastała żyzna sawanna  (10 000 do 1 500 lat p.n.e.) Ouniaga była jednym wielkim jeziorem. Wraz z pustynnieniem, jezioro wysychało i do dzisiaj pozostało 20 mniejszych zbiorników, największych na Saharze. Słonych (z których do dziś pozyskuje się sól i rozprowadza po Saharze) i słodkich, w których kąpaliśmy się- źródlana, zimna woda jeziora Ouniaga Serir prawie ścinała krew. Jeziora tworzą grupy i są oddalone od siebie na odległość 40km. Co ciekawe, wszystkie mają rozciągnięty, podłużny  kształt w kierunku północ – południe. Jest to wynikiem wiatrów (pasatów) nawiewających z tych kierunków piasek. Zbiorniki tworzą również skomplikowany, nie spotykany gdzie indziej, system hydrologiczny, uzupełniający swoje zasoby wody.W 2012 roku jeziora Ounianga zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

DSC06784

 

Jeżeli dodamy do tego oazy, miasta i miasteczka, w których życie prawie nie zmieniło się od stuleci, pojawi się nam obraz jak z opowiadań o Sindbadzie Żeglarzu. Najfajniejsze w tym wszystkim było to, że wszystkie te cuda mieliśmy na wyłączność. Bez tłumów, w ciszy przerywanej co najwyżej rżeniem osła czy wielbłąda.  Gdyby ten kraj był bardziej stabilny politycznie, rozjeżdżany byłby tabunami białych turystów, a tak mogliśmy się pławić w luksusie samotności. Przypominały mi się migawki ze świata, gdzie prehistoryczne malowidła naskalne są odgradzane od zwiedzających stalowymi łańcuchami. Tutaj, tysiącletnie ślady bytności człowieka udokumentowane na ścianach jaskiń, zachowane w świetnym stanie, można oglądać z odległości kilku centymetrów, a występowały w ogromnych ilościach. No i coś, co na zawsze pozostanie w mojej pamięci – noce, gwiezdne noce, które zakłócało jedynie światło z ogniska. Patrzeć w oczy milionów gwiazd zasypiając, tego nie można doświadczyć gdzie indziej. Zaiste ,,jedna noc na Saharze, to jak przeżyć tysiąc dni”.

DSC05375

 

Któregoś dnia, ta podróż musiała się skończyć. Dotarliśmy do asfaltu i ostatnie kilkaset kilometrów rozkoszowaliśmy się płynną jazdą . Po pustynnych wojażach stolica i hotel z bieżącą wodą i basenem, jawiły się nam jak raj utracony.Choć odpoczynku za dużo nie było, bo ks. Stanisław, a w zasadzie Staszek (bo tak kazał do siebie mówić), zaprosił nas do restauracji na kolację, gdzie mogliśmy spróbować miejscowych przysmaków – wielbłądziego mięsa, ryby mielonej razem z ośćmi, itp. I tu moja rada. Jeżeli nie wiecie co wybrać, zamówcie- ,,szef kuchni poleca”- najlepiej na tym wyszedłem 😉

Ks. Stanisław, jako że nazajutrz była niedziela, zaprosił nas na Mszę Św. do Misji. To niezwykły człowiek, ,, Boży szaleniec” – tak o Nim myślę. Pracuje w dziwnym kraju, ma pod opieką parę tysięcy parafian, mówiących w 29 językach i narzeczach… Istna ,,Wieża Babel”. W stolicy, gdzie przerwy w dostawach prądu, lub jego brak, są czymś naturalnym, prowadzi (oprócz stałych zajęć) rozgłośnię radiową, w której zatrudnia również muzułmanów. Do niedawna był problem z prądem, ale Staszek uzbierał na generator i audycje nadawane są regularnie. Jest teraz  w trakcie budowy kościoła. Jestem pod ogromnym wrażeniem postępu prac. Gdy byliśmy u niego, miał przygotowane fundamenty. Niedawno odwiedziłem stronę parafii P.W. Św. Rodziny w Dembe  (http://www.sworwa.pl/?p=main&what=6) a tam zdjęcia szkieletu kościoła (Polak potrafi). Zachęcam do odwiedzenia strony.

DSC07724

Oczywiście chętnie przystałem na obecność na Mszy Św. Pojechaliśmy tam rano, trochę błądził nasz miejscowy kierowca. Ostatecznie wylądowaliśmy na miejscu. Choć sam przejazd na ,,pace” pikapa ulicami N’Djameny był wyzwaniem. Staszek zapewnił nas, że postara się (z naszego powodu) skrócić mszę do najwyżej…2,5 godz. 🙂 . Normalnie ok 3 godzin. Powiem tak…jestem praktykującym katolikiem, ale tak w okolicy niedzielnego kazania, to zdarzy mi się ,,odjechać” myślami 😉 Ale tu, te 2.5 godziny …jak z bicza…Wszystko było tak egzotyczne, sama ceremonia ubogacona o miejscowe zwyczaje, stroje, zwłaszcza kobiet, spontaniczność, podczas śpiewów wszyscy wstawali i tańczyli. Między zgromadzonymi (pewnie z 500-800 osób) przechadzali się oddelegowani porządkowi, starsi panowie, z gałązką trzciny, którą egzekwowali należną powagę wśród dokazujących małolatów. Nagle straszne zamieszanie, w sam środek zgromadzenia wpada spłoszona koza. Ksiądz nawet nie spojrzał, koza śmiertelnie wystraszona szaleje w tłumie i tumanach kurzu, by w końcu dać się wypędzić i wszystko natychmiast wraca do normy. Byłem zachwycony. Po mszy Staszek zaprosił nas na plebanię, na szklaneczkę wody z lodówki. Pokazywał plany kościoła i opowiadał o parafii.

DSC07710

Na lotnisko odprowadził nas właściciel miejscowego biura, serdecznie żegnaliśmy się z naszymi przyjaciółmi. Gdy ściskałem mu dłoń,  powiedziałem: ,,I’ll be back”….kto wie… kto wie…

5F0A3244