P

Po udanej wyprawie na Kilimanjaro, wymyśliłem sobie, że zdobędę koronę Afryki, sześć szczytów:

  • Kilimanjaro-5895m Tanzania
  • MT Kenia – 5199m Kenia
  • Margherita – 5109m Uganda
  • Rasdashen – 4620m Etiopia
  • MT Meru – 4565m Tanzania
  • Jebel Toubkal – 4160m Maroko

Poszło mi nieźle, zdobyłem najwyższy – Kilimanjaro, reszta, za wyjątkiem MT Kenia, powinna być bułką z masłem, wydawałoby się 🙂 Dlatego zdecydowałem się na razie zostawić Kenię i uderzyć na Margheritę. Już sama nazwa brzmiała lekko i zachęcająco.

Margherita (5109m) to nazwa szczytu leżącego na Górze Stanleya, w masywie Ruwenzori . Niezwykle urokliwe miejsce, położone w totalnej dziczy. Nieprzebyta dżungla tropikalna(wszak to 45 km od równika) porasta zbocza górskie do ponad 3000m.

35- stopniowy upał i pewnie ze 100% wilgotności, deszcz, który padał prawie co dzień przypominał małe oberwanie chmury. Wieczory i poranki dość chłodne, ciepły polar był wskazany. Rozpoczęliśmy dość żwawo, mimo upału, wilgoci i bagnistych zboczy dość szybko dotarliśmy do pierwszego noclegu w drewnianym schronisku na wysokości ok. 3000 m. Kolacja, żarty, pakowanie ekwipunku na ,,jutro” i spanie.

2

Niestety w nocy, miałem problemy sercowo-oddechowe, nieznanego pochodzenia. Wyglądało to na chorobę wysokościową, tyle tylko, że nie powinna się pojawić na tej wysokości. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem, więc nie chcąc narażać siebie, przyjaciół, z którymi byłem a także rodziny (w razie większych problemów), podjąłem tę dramatyczną decyzję. Do tej pory zawróciłem z gór tylko raz i to w Tatrach. Więc czułem się totalnie zdruzgotany. Moi towarzysze ruszyli dalej, a ja wraz z  tragarzem  w dół, do wioski, gdzie miałem spędzić tydzień, czekając na powrót grupy. W drodze złapała nas burza. Ścieżki, którymi wczoraj wspinałem się do góry, zamieniły się w potoki. Goretex nie pomógł. Po godzinie byłem przemoczony do cna, a w butach pływały kijanki 🙁

3

Moje przygnębienie sięgnęło dna. Pomyślałem, że teraz może być tylko lepiej. Ale póki co lepiej nie było. Deszcz nie przestawał padać, a gdy dotarliśmy do wioski, uzmysłowiłem sobie, że mój angielski ogranicza się do paru słów. W suahili mogę powiedzieć – lala salama (śpijcie dobrze); hakuna matata (nie ma problemu) albo – pole pole (wolno; zwolnijcie) Pocieszała mnie myśl, że niejeden  białas, w zaciszu domowego ogniska, marzy o takiej przygodzie. Wszak zostałem sam jak palec, jeden biały w promieniu kilkuset kilometrów, nie licząc moich koleżanek i kolegów w górach.

4

Zostałem przyprowadzony na skraj wioski o nazwie Ruboni. Tutaj znajduje się baza strażników parku i mały camp. Centrum stanowi spory budynek z drewna, przykryty blachą. Wnętrze podzielono na dwie części- jedna to świetlica z telewizorem (21″), który był włączany wieczorem, druga to rodzaj jadalni- kilka stolików i taborety. W części rozrywkowej po południu zbierali się miejscowi z dziećmi, oglądać teledyski z miejscową muzą. Koszmarna, jakieś skrzyżowanie amerykańskiego  hip-hopu z rdzenną muzyką. W większości małpowanie czarnych z Bronxu, łącznie z ubiorem. Laski wyginają się zmysłowo i potrząsają półnagimi tyłkami. Na to wszystko patrzą maluchy przyniesione na plecach przez matki, trudno się dziwić, że mają ich po dziesięć…

5

Mój domek to ukryty w trzcinach mały baraczek na palikach. Oddalony ze sto metrów od głównego budynku, do którego wiedzie ścieżka wycięta maczetami w trzymetrowej trzcinie.   Jeden pokoik z łóżkiem, łazienka z kibelkiem i zatkanym odpływem  prysznicowym, z którego leci tylko lodowata górska woda. Pomyślałem, że gdyby mnie tu ktoś zadźgał w nocy, to nikt by nie znalazł ciała 😉

6

Dziwna sprawa, przez te wszystkie noce, które tu spędziłem, spałem niewiele, bo zawsze coś biegało po dachu, wyło, a gdy udało się zasnąć miałem straszne koszmary. Śniły mi się jakieś morderstwa i rzezie, brrr. Jeszcze mam dreszcze, gdy sobie przypomnę. Kto wie, co tu się działo, wszak Uganda doświadczyła straszliwych zbrodni za panowania  Dyktatora Idi Amina. Psychopata  wymordował w bestialski sposób do 600 000 tys. swoich ziomków, początkowo popierany przez zachód za obalenie swojego prokomunistycznego poprzednika, Miltona Obote. Szybko pokazał swoje drugie oblicze jako rzeźnik Afryki, mordując najpierw swoich najbliższych współpracowników, a potem poleciało… W lodówce trzymał głowy swoich politycznych przeciwników, a więźniów dla rozrywki rzucał krokodylom.

7

Za pośrednictwem telewizji pokazał karę za nieposłuszeństwo żony. Odciętą głowę przyszyto twarzą do tułowia, a  ręce i nogi zamieniono miejscami. Oszczędzę dalszych szczegółów.

8

Szczękam zębami wyskakując z lodowatej kąpieli, idę na śniadanie, jakoś trzeba będzie się dogadać.

-Hello , nazywam się Bonifacy.

-Hello, a ja Paul.

-Ok zrobię ci jajo.

-Co ? Chcesz mnie zrobić w jajo?

– No, no, zrobię ci omlet.

– Aaa,  no to w porządku.

9

Pierwsze koty za płoty, jakoś dogadaliśmy się co do śniadania. Nocne koszmary miałem za sobą. Trzeba by się jakoś rozejrzeć. No i znowu zonk. Ze sprzętu foto, w góry zabrałem tylko 24-105 f/4. Reszta, czyli 100mm makro oraz 70-300 mm została w depozycie. No a jak tu przeżyć bez makro ? Na każdym kroku egzotyczny robal, kameleon czy wij. Nie mówiąc o ptaszkach. Może to i dobrze, bo gdybym miał sprzęt, nie chciałbym wracać do domu;)

10

Szczerze powiedziawszy, jestem pod wrażeniem uniwersalności canonowskiej L-ki 24-105.

Da się tym zrobić krajobraz, portret, a nawet makro (o czym później).

11

Zaplanowałem na dzisiaj mały rekonesans, wybiorę się z moim Bonifacym na wieś, tak nie za daleko, żeby wyczuć nastroje miejscowych i ich stosunek do przyjezdnych – białych.

Na pierwszy ogień trafiłem panią w różowym i chłopca z kurczakiem. Nieźle, myślę, tylko tak dalej. Dorośli niekoniecznie chętni do współpracy, trzeba pytać o zgodę. A facetów wolę nie zaczepiać, każdy chodzi z maczetą, co drugi – pod wpływem. Wolę nie ryzykować. Skupiam się na kobietach i dzieciach. Bonifacy widzi moje zainteresowanie niewiastami i pyta czy nie chcę „woman for the night”. Ożeż ty! Myślę, to byś mnie poczęstował. Zważywszy, że 40-60% populacji jest zarażonych HIV. Podobno  najlepiej w takich przypadkach powiedzieć, że wiara zabrania. No a mojej Dośki też się boję, rozgryzłaby mnie w sekundę  😉

-Dzięki stary-mówię – ale mnie boli głowa. Nie do wiary, stary fortel żony zadziałał w Afryce!

12

Piękny, wzruszający gest. Na czas mojego pobytu zawiesili w jadalni polską flagę, łezka poleciała…

Sam się dziwię, jak dobrze idzie mi dogadywanie się  z miejscowymi, trochę ustami, trochę rękami, czasem narysuję, czasem pokażę i wszystko jasne. Kogoś z zewnątrz musiałoby to śmieszyć, mnie zaczęło się bardzo podobać.  Mam nowego kolegę, Ronald pomaga w campie, ma specyficzny sposób reagowania, gdy zrozumie, o co mi chodzi. Wydaje z siebie przeciągłe modulowane Ooooooooooooooo…Bardzo go lubię.

13

Po kilku dniach  załapał, że chętnie wypiłbym piwo, początkowo na moje pytania o alkohol (no trzeba było się jakoś dezynfekować 😉 odpowiadał, że musimy przejść przez góry, by go zdobyć, więc dałem spokój. Jakoś przy okazji wyszło, że Oooooooo… piwo, to mają na zapleczu… Widocznie za alkohol uważali coś mocniejszego. Toteż wielka moja radość się stała, gdy w samotne wieczory mogłem się raczyć tym szlachetnym trunkiem o niebanalnej nazwie – Nile Special. A ich jeszcze większa, bo postawiłem im kolejkę. Tak nawiązały się nowe znajomości ze strażnikiem parku Kristofem. Dzięki czemu nazajutrz ranger zabrał mnie na obchód w sam środek dżungli. To była przygoda! Kristof, uzbrojony w kałasznikowa, prowadził mnie dzikimi ścieżkami nieprzebytej dżungli Parku Ruwenzori. Chyba chciał sprawdzić moją wytrzymałość, bo przeczołgał mnie po strasznych wertepach. Płoszyliśmy dzikie małpy Black Monkey, które waliły w nas patykami, przyglądałem się niezwykłej urody motylom, które fruwały wokół nas. Nie zapomnę przeprawy przez rwący górski strumień po pniu zwalonego drzewa. Naprawdę miałem pietra. Ponieważ moje trekkingowe  buty schły już prawie tydzień i dalej były mokre, musiałem chodzić w niezgrabnych buciorach wysokogórskich. Toteż na środku pnia, gdzie spienione wody moczyły kłodę, moje łapki zaczęły się rozjeżdżać. Naprawdę życie przeleciało mi przed oczami…

14

Czytałem przed wyjazdem, że w tych wilgotnych lasach żyją dżdżownice długości metra.

Powiem szczerze, nie wierzyłem w to, do czasu, gdy sam nie zobaczyłem, mniej więcej 80 cm glizdki, grubości kilku centymetrów- naprawdę niesamowite. Oczywiście Kristof powiedział, że wysysają krew, ale to bajki.

15

Zanim wyruszyłem z powrotem w góry, by dzień wcześniej spotkać się z przyjaciółmi, przeżyłem atak afrykańskich mrówek, zwanych tutaj – red arrow. Zaatakowały mój domek. Były dosłownie wszędzie: w łóżku, łazience, na suficie a także na zewnątrz i wokół domku. Ponieważ już spotkałem się z ich jadem podczas wspinaczki pierwszego dnia w dżungli, nie było litości, jedyny ratunek to oddalić się poza ich zasięg. Biada temu, kto zasnął na ich drodze. Wlezą w każdy otwór ciała i gryzą, gryzą, gry…

16

Innym wydarzeniem dla mnie było wypatrzenie (samodzielnie) kameleona. Są tak zakamuflowane, że Europejczyk nie jest w stanie ich znaleźć. Miejscowi nie mają najmniejszych problemów.  Urządziłem mu taką sesję zdjęciową, że nieprędko go kto zobaczy. Tak pogonił w krzaki po wypuszczeniu.

17

Na koniec w towarzystwie Kristofa wspiąłem się ponownie na 3000 m powitać moich towarzyszy wracających z gór. Niestety wyprawa nie powiodła się, żaden z uczestników wyprawy nie zdobył szczytu. Połowę dopadła choroba wysokościowa, trójka pozostałych  musiała wrócić z ataku szczytowego z powodu załamania pogody. Czyli mój pobyt w wiosce, koniec-końców, mogę zaliczyć na plus. Przenocowaliśmy w górach, tym razem mój organizm zachowywał się normalnie.

Tak kończy się mój pobyt w Ruwenzori, ale przygoda trwa nadal…

P.S.

Siedząc przy ciepłej ,,góralskiej” herbatce w domu, analizowałem przyczyny mojego i towarzyszy niepowodzenia podczas tej wyprawy. Trzeba zacząć od tego, że góra wcale nie jest łatwa. Przekonało się o tym wielu doświadczonych wspinaczy. Nawet Monika Witkowska (zdobywczyni Everestu) w swojej książce ,,Everest. Góra gór” pisze, że omal nie urwała nogi wspinając się na Margheritę  (choć uważa ją za najpiękniejszą na Ziemi), zdarza się tam sporo wypadków. Na jednej z poprzednich wypraw chłopak złamał nogę(otwarte złamanie). Uczestnicy transportowali go naszprycowanego środkami przeciwbólowymi przez kilka dni. Nogę udało się uratować, ale ze względu na zakażenia, niewiele brakowało do amputacji…

18

Siedem osób + lider, koleżanki i koledzy dotarli do ostatniego obozu, z którego nazajutrz mieli atakować szczyt, ale już wieczorem troje z nich odczuwało bardzo silnie chorobę wysokościową(nawet z krwotokami), ostatecznie czworo z nich  nie brało udziału w dalszej wspinaczce.  Wydaje mi się, że mieli sporo szczęścia. Ponieważ lider podjął decyzję o zawróceniu grupy atakującej szczyt nazajutrz (ze względu na duże oblodzenie) , mogli więc tego samego dnia wracać w niższe partie, co za tym idzie, zmniejszały się objawy choroby. Gdyby grupa zdobyła szczyt, wszyscy  musieliby spędzić jeszcze jedną noc na niebezpiecznej wysokości. To mogło się skończyć katastrofą…

Wnioski? Nasuwa się tylko jeden – nie byliśmy dostatecznie zaaklimatyzowani. Przyczyna?

Według mnie mogło to być zbyt szybkie tempo wspinaczki, ludzie, którzy uczestniczyli w wyprawie byli ok. 10 lat młodsi ode mnie. Starając się im dorównać kroku, w specyficznych warunkach klimatycznych (wysoka wilgotność i temperatura), odpadłem pierwszy…Nie chodzi o to, że byliśmy źle przygotowani kondycyjnie, po prostu organizm potrzebuje odpowiedniego czasu na aklimatyzację i to bardzo indywidualnie. Dlatego bardzo ważne jest danie organizmowi odpowiedniego czasu na pewne procesy, już od początku wspinaczki. Rzeczywiście, gdy przypomniałem sobie wejście na Kilimanjaro, tam od pierwszego dnia szliśmy w żółwim tempie, co nas strasznie wkurzało, w konsekwencji jednak dawało doskonałą aklimatyzację…

No cóż, góry uczą pokory, a to, że szczyt nazywa się jak pizza, nie znaczy, że jest łatwiejsza(tak naprawdę nazwa szczytu  pochodzi od Małgorzaty Sabaudzkiej, królowej Włoch;  była ciotką pierwszego zdobywcy- księcia Ludwika Sabaudzkiego, który w 1906 zdobył szczyty pasma Ruwenzori i nadał im nazwy- imiona rodziny królewskiej. Np. Alexandra, Elena, Stella, Margherita).

19

Goryle górskie.

Po odprawie w biurze parku ruszamy w kilkugodzinną wspinaczkę po górach i mniej więcej koło południa docieramy na wysokość 2400-2600 m npm. do tajemniczego lasu Bwindi. Mamy szczęście. Rodzina goryli nazywa się Bweza. Składa się z dziewięciu osobników i właśnie zajmuje się posiłkiem. Gdyby spały lub przemieszczały się, obserwacja nie byłaby możliwa. Mamy godzinę (takie są przepisy) na obserwację i zdjęcia.

Warunki fotograficzne- katastrofalne. Głęboka zieleń, czarne goryle i pionowe promienie południowego słońca. AF szaleje we wszystkich aparatach. Pomiar światła tak samo. Zdaję się na preselekcję czasu, by nie poruszyć zdjęć, do tego korekta ekspozycji +1EV. Co będzie, to będzie. Małpy są rozproszone, siedzą w głębokim zielsku i obżerają się liśćmi. W takiej gęstwinie można by przejść obok i ich nie zauważyć. Niesamowite zwierzęta, aż trudno uwierzyć, że ciągle są mordowane, mimo nieustannego nadzoru obsługi parku. Wystarczy, że miejscowemu watażce zamarzy się popielniczka z łapy goryla…

Zdają się nie zwracać na nas uwagi, ale to pozory,  strażnicy uspokajają je gardłowymi pomrukami. Nagle dwa osobniki wypadają z krzaczorów i szybko wchodzą między nas, zamieramy w bezruchu. Uff prawie ocierają się o mnie. Dorosły samiec ma 2 m wzrostu, waży ze 180 kg i jest sześć razy silniejszy od człowieka. Mogliśmy obserwować jego siłę, gdy łamał drzewka, by dostać się do smacznych listków na ich wierzchołku.

Godzina minęła nie wiadomo kiedy, strażnik ponagla nas, a my jak zaklęci nie możemy oderwać oczu od tych fascynujących stworzeń.

To było wielkie wydarzenie w moim życiu.